Kiedy w naszym życiu są burze, napadają nas, jak to śpiewamy w pieśni wielkopostnej, „błędnych myśli roje”, nie potrafimy sobie z tym poradzić. Znakomicie tym mechanizmem, tym narzędziem posługuje się zły duch. On jest mistrzem w oskarżeniu i w kłamstwie. Wiele naszych problemów, wiele naszych obaw wcale się nie spełni. Wiele z nich są tylko iluzją. Jeden z księży, ksiądz Stanisław, w swoich wspomnieniach mówi, że noc przed święceniami kapłańskimi była dla niego koszmarem. Coś mu mówiło, że nie da rady, że robi głupstwo, że popełnia wielki błąd. – Dzisiaj po wielu latach patrzę na to wszystko z uśmiechem, śmieję się z tego. Wiele z tych obaw się w ogóle nie spełniło, a to czego najbardziej się bałem, okazało się moją szansą – – w tym, wydaje mi się, byłem najlepszy.
Moi drodzy, apostołowie mają przepłynąć na drugi brzeg jeziora Genezaret. Nie da się przepłynąć na drugi brzeg życia, nie przechodząc przez burzę. Bardzo często w naszym życiu, kiedy chcemy dotrzeć do jakiegoś nowego punktu, musimy przejść przez kryzys. Isaac Newton w pierwszej w zasadzie dynamiki pisze o tym, że jeżeli na ciało nie działają żadne siły, ciało stoi w miejscu. Nieraz musi zadziałać siła, żeby człowiek ruszył. Taką siłą może być życiowy kryzys, życiowa burza.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Arizonie przeprowadzono ciekawy eksperyment pod nazwą „Biosfera 2”. Na pustyni umieszczono olbrzymi szklany klosz, szklaną kopułę. W środku stworzono mikroklimat i był to taki świat osadzony w świecie, zupełnie oddzielna biosfera oddzielona od reszty atmosfery. Posadzono tam drzewa, hodowano rośliny, zwierzęta i co się okazało – obserwacje wprowadziły w zakłopotanie naukowców – na przykład wyrosły tam potężne drzewa, osiągnęły o wiele większe rozmiary niż ten sam gatunek poza kopułą, rosnący dziko. Ale w pewnym momencie drzewa się załamały. Okazało się, że zapadły się pod własnym ciężarem, bo ten gatunek drzewa, żeby się dobrze rozwijać potrzebuje stresu wiatrowego. Musi być narażony na wiatry, na opady – tylko wtedy zacznie dobrze rosnąć.
Czy to nie pasuje do naszego życia? Ilu ludzi żyjąc w komforcie, zapada się pod własnym ciężarem. Nie mają realnych problemów, nie muszą się z niczym zmagać, nie mają żadnego kryzysu, więc stwarzają sobie fikcyjne pseudoproblemy, żyją złudnymi problemami i to ich zabija. Kryzys jest twórczy.
10 września 1947 roku Maria Teresa, siostra zakonna, loretanka jedzie z Kalkuty do Darjeeling. Ma dużo czasu, bo pociąg musi przebyć 645 kilometrów. Po siedemnastu latach pracy w szkole zakonnej jest wysłana przez przełożonych na rekolekcje. U stóp Himalajów ma odpocząć duchowo i przeżyć swoje duchowe zmagania. I nagle w pociągu słyszy głos Jezusa: Chodź, chcę żebyś Mnie zaniosła do nor ubogich w Kalkucie, do nor nędzarzy. Matka Teresa otrzymuje „powołanie w powołaniu”. Od tej pory oddaje swoje życie najbiedniejszym z biednych, dzieciom, starcom, owrzodzonym chorym z ulic Kalkuty. To życie przynosi piękne owoce. Gdybyśmy mieli tak w pigułce czy w takiej migawce fotograficznej pokazać do czego podprowadziła swoich podopiecznych, trzeba by może sięgnąć do jednego z filmów telewizji BBC, kiedy to dziennikarz przychodzi do „umieralni”, bo te ośrodki Matki Teresy tak były nazywane – 50 procent ludzi tam umierało w bardzo dobrych warunkach, ale nie udało się już ich uratować – podchodzi do jednego ze starców, który był umierający, ciężko chory. Na widok dziennikarza na jego twarzy pojawia się uśmiech. Dlaczego pan się uśmiecha, przecież jest pan w tak ciężkim stanie – pewnie pomyślał sobie dziennikarz – Dlaczego pan się uśmiecha? A ten człowiek mówi: Proszę pana, pan nigdy nie wie, co to jest, bo pan nie żył na ulicy. A my żyliśmy na ulicy jak zwierzęta, a teraz, dzięki tej kobiecie, umieramy jak anioły.
Widzimy, że życie świętej Matki Teresy z Kalkuty przyniosło wspaniałe owoce, nawet nie trzeba tego tutaj mówić. Natomiast potem okazało się, że przez 50 lat nie czuła obecności Jezusa, jak apostołowie w dzisiejszej Ewangelii. Tylko im udało się obudzić Jezusa: Panie, nic Cię nie obchodzi, że giniemy? Matka Teresa modliła się, i jak wyznała, jej myśli, jej modlitwy wracały do niej z nieba, wydawało się, że nie wysłuchane i wbijały się w duszę jak noże. Jej praca, jej posługa była opłacona odczuwaniem, a właściwie nieodczuwaniem obecności Jezusa. Zmagała się z tą nieobecnością. Ile adoracji, ile modlitw! I być może te wiatry, te wichry, to, że pisze o zimnie, o chłodzie, który czuje, pisze o terrorze sytuacji, w której się znajduje, używa bardzo twardych, mocnych określeń, może te zmagania w życiu wiary sprawiły, że tak bez reszty potrafiła oddać się tym najuboższym z ubogich.
Panie, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy? Panie, nic Cię to nie obchodzi, że małżeństwo mi się wali? Panie, nie widzisz, że dzieci nie chodzą do kościoła? Panie, nie widzisz, że syn wziął kredyt i teraz nie może go spłacić? Pani, nie widzisz, że choruję? Nic z tym nie robisz? Zrób coś, widzisz, że mam diagnozę, nie chcę chorować – to jest nowotwór. Moi kochani, Jezus jest obecny w naszym życiu. Jezus jest i działa. Apostołowie tą rozgorączkowaną modlitwą pokazali swój brak wiary. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus mówi: Nie budź Jezusa w swojej łodzi. Niech wystarczy Jego obecność. Szatan wykorzysta nasze lęki, ale kiedy je przezwyciężymy, kiedy zamiast wpatrywać się w lęk i w ciemność, będziemy wypatrywać się w Jezusa, to się stanie naszą szansą. Te lęki, które mogłyby nas zmiażdżyć i zniszczyć, staną się schodami w naszej drodze do nieba.
Jest taka piękna książka „Uniwersalne prawa życia”. Napisał ją John Templeton, ten, który ufundował nagrodę o nazwie związanej z jego nazwiskiem dla osób, które potrafią przekraczać granice pomiędzy naukami ścisłymi a teologią. Ta nagroda ma większą wartość niż nagroda Nobla – wynosi milion 600 tysięcy dolarów. Laureatem tej nagrody jest między innymi polski naukowiec, ksiądz profesor Michał Heller. W swojej książce „Uniwersalne prawa życia” Templeton zamieszcza refleksje pewnej staruszki – 85 letniej kobiety, która tak podsumowuje całe swoje życie: – Gdybym miała jeszcze jedno życie, odważniej popełniałabym błędy, miałabym większą skłonność do ryzyka, mniej spraw traktowałabym tak śmiertelnie poważnie. Jadłabym więcej lodów, a mniej fasoli. Może miałabym więcej problemów, ale mniej wydumanych. Byłam jedną z tych osób, które gdziekolwiek się ruszą, muszą wziąć z sobą termometr, butelkę z ciepłą wodą, płaszcz przeciwdeszczowy i spadochron. Gdybym jeszcze raz mogła wyruszyć w drogę, wzięłabym mniej bagażu. Gdybym miała jeszcze jedno życie, wiosną wcześniej zaczęłabym chodzić boso, a jesienią później zaczęłabym ubierać buty. Częściej bym tańczyła, częściej jeździła na karuzeli. Zbierałabym więcej stokrotek. Moi kochani, mniej lęków, więcej dystansu do problemów i więcej zaufania Jezusowi, który obecny jest w naszym życiu, zwłaszcza wtedy jest i działa, zwłaszcza wtedy, kiedy nam się wydaje, że zasnął.
A dzisiaj jeszcze pragnę was zaprosić, jak zwykle, na bardzo ciekawą rozmowę księdza Mateusza i księdza Piotra. Tym razem debatują nad bardzo wąskim wycinkiem Katechizmu Kościoła Katolickiego, dotyczącym tego, co jest najważniejsze, co nas czeka w przyszłości. Nie zdradzę, o czym mówią. Posłuchajcie sami.